środa, 25 czerwca 2008

Odcinek 7: niespodziewana wizyta

O Wiśle można powiedziec wiele dobrego, niektórzy zakochani w niej kuracjusze są nawet w stanie tak podkoloryzowac jej opis, że robi wrażenie uzdrowiska porównywalnego z St. Moritz czy Baden-Baden. Żadna jednak, nawet najlepsza recenzja nie ukryje jednego - gdyby patrzec na nią z góry, swoją wielkością przpominała co najwyżej rozrośniętą wioskę. Dlatego niebieski Transporter potrzebował zaledwie kilku minut na przemieszczenie się pomiędzy hotelem a ulicą przy której znajdował się dom Małysza. Parterowy budynek położony był nieco poniżej poziomu ulicy, obok znajdował się podwójny garaż. Całośc zajmowała zaskakująco małą powierzchnię i ogrodzona byłą stosunkowo wysokim płotem - wydawało się, że w ostatnim czasie został on jeszcze podwyższony. W normalnych warunkach dom ten nie wyróżniał się od innych, stojących obok. Problemem Eriki Pytz było to, że ciężko było mówic teraz o normalnych warunkach.
Mimo wczesnej pory, na ulicy, tuż przy bramie prowadzącej do interesującej ją posesji stał autokar na śląskich numerach, z którego - niczym z ogromnego pudełka słodyczy - wysypywały się kolorowo poubierane dzieci. Niektóre z nich dzierżyły w rękach aparaty fotograficzne, dokumentując każdy fragment nieruchomości ich idola, inne dobiegały do ogrodzenia by rozpocząc na cały głos skandowanie imienia osoby, której Erika zamierzała właśnie złożyc wizytę. Jedynie kilku chłopców, bardziej niż na domu, zdawało się byc skupionych na czarnym Jeepie Cherokee zaparkowanym niebezpiecznie blisko głównej bramy. Pytz ze zrezygnowaniem pokręciła głową. "Cholerni gówniarze! Będą tu teraz na niego czatowac i narobią tyle hałasu, że zwołają tu wszystkich jego sąsiadów! Karkowski - zwróciła się z sykiem do prowadzącego samochód - tylko mi się tu kurwa nie zatrzymuj! Zaparkuj przy końcu ulicy". Volkswagen przyśpieszył, minął dom i autokar po czym zatrzymał się w niewielkiej zatoczce, 500 metrów dalej. Dyrektor wiedziała już, że jej plan złożenia Małyszowi miłej i oficjalnej wizyty spalił na panewce. Niestety będzie musiała zrobic to w inny sposób. "Karkowski, Geiger! Ruszcie swoje tłuste dupy i sprawdzie czy nie można dostac się do jego domu od drugiej strony. Tylko wykażcie teraz więcej dyskrecji". Dwaj mężczyźni bez słowa wysiedli z samochodu, Erika zaś zaciągnęła się papierosem i opadając na fotel zaczęła zastanawiac się w jaki sposób przekonac Małysza do współpracy.
* * * * * * * * * *
Śledzik z podziwem obserwował pracę potężnego dźwigu, który mimo swoich rozmiarów, z gracją ustawił swoje ramię w odpowiedniej pozycji i począł opuszczac stalowe liny w kierunku lezącego na dole samochodu. Mimo, że sierzantowi marzyło się poprowadzic śledztwo samodzielnie, od początku do końca, teraz nie mógł już tego uczynic. Niewyjaśniona rana w udzie denata oraz zaskakujące wyżłobienie w fotelu kierowcy zmusiły go do zawiadomienia techników kryminalistycznych z Żywca, którzy stali teraz obok niego i razem z nim obserwowali wyciąganie wraku. Zaraz po podczepieniu lin, dźwig ponownie zaczął swoją pracę i wkrótce oczom zebranych ukazał się czarny Kadett - najpierw łagodnie bujając się pomiędzy drzewami, potem nad drogą, by wreszcie spocząc na policyjnej lawecie. Gdy tylko się tam znalazł, kilku policjantów owinęło go szczelnie czarnym brezentem. Mimo, że było to wbrew przepisom, Śledzik nalegał by nie ruszac ciała z miejsca, przed dokładnymi oględzinami w hali policyjnej w Żywcu. Technicy zgodzili się, dlatego teraz czarny worek, skrywający kolejny czarny worek, wraz z transportującą go ciężarówką, powoli ruszył w kierunku miasta, szczelnie otoczony kordonem policyjnych radiowozów.
* * * * * * * * * *
Kwiatkowski nie zdążył nawet otworzyc oczu, ale natychmiast poczuł potworny ból. Czuł się jakby stalowy walec przejechał mu po głowie, wbijając ją głęboko w ziemię. Postanowił więc poleżec jeszcze przez jakiś czas nieruchomo, wykorzystując jedynie prawą rękę do oględzin swojej czaszki. Niemal od razu stwierdził, że ma złamany nos, nigdy bowiem wcześniej nie wydawał się on aż tak zakrzywiony. Wymacał też olbrzymiego guza nad prawym okiem oraz znajdujacą się nieco obok plamę charakterystycznej lepkiej substancji - najwyraźniej krew na jego twarzy pochodziła nie tylko z nosa, ale i z rozbitego łuku brwiowego. "Świetnie - pomyślał - ciekawe jak w takim stanie pojawię się na konferencji prasowej....Ciekawe jak wogóle wytłumaczę ten wygląd? I jak wytłumaczę Edycie ten zniszczony garnitur..." Myśląc o wściekłości swojej żony, prokurator z trudem oparł się na łokciach i postanowił otworzyc oczy. Zamglony z początku obraz począł się szybko wyostrzac. Dostrzegł leżący obok lód i srebrne wiaderko - niechybnie narzędzie, którym Szef posłużył się by ukarac jego niekompetencje. Samego szefa nigdzie jednak nie dostrzegł. Reszta apartamentu wyglądała normalnie. Podniósł się jeszcze bardziej by obejrzec w jakim stanie znajduje się jego nowy garnitur. Pierwsze co jednak dostrzegł, to niewielką, czerwoną plamkę krązącą wokół jego koszuli. Nim zrozumiał skąd pochodzi, w pokoju rozległ się stłumiony strzał. Chwilę później Kwiatkowski już nie żył.
* * * * * * * * *
"Dobra Staszek, będę na Ciebie czekał, nie przejmuj się" - ostatnie słowa mężczyzna wypowiedział z prawdziwą dobrocią, niczym do własnego syna. Odłożył słuchawkę i ponownie zbliżył do nosa lampkę jednego ze swoich najlepszych win. Hiszpańskie El Nido z 2005 roku zawsze obezwładniało go swoim bukietem. Zawsze też wracał do niego, gdy musiał podjąc ważną decyzję. Ale teraz pił go już tylko dla samej kontemplacji. Decyzja została podjęta. Wielki Aktor wraca do gry.
* * * * * * * * *
Godzinę zajęło mężczyznom odnalezienie wąskiej, zarośniętej ścieżki, która idąc gdzieś z lasów otaczająch Wisłę, w pewnym momencie podchodziła prawie pod ogrodzenie domu Małysza. "Prawie" czyniło w tym przypadku naprawdę wielką różnicę, ponieważ ostatnie sto metrów Karkowski zmuszony był praktycznie wykarczowac - nigdy nie doglądane krzaki i drzewa stworzyły dodatkowy mur, niezwykle trudny do sforsowania. Teraz trzy osoby posuwały się gęsiego. Na czele szedł Karkowski, który swoją potężną posturą, dodatkowo uzbrojoną w ostry nóż, torował drogę idącej tuż za nim Erice Pytz. Pochód zamykał - tradycyjnie milczący - Geiger. Po dwudziestu minutach walki z dziką przyrodą cała trójka znalazła się przy ceglanym płocie otaczającym posiadłośc. "I co teraz?" - spytała kobieta starając się pozbyc ze swoich włosów resztek gałęzi. "Teraz przeskoczymy przez płot pani dyrektor" - Karkowski wydawał się byc zaskoczony pytaniem swojej szefowej. "Jak chcesz idioto przeskoczyc przez ten płot? - Erika krzyknęła i zdzieliła Franza ciosem w jego wygoloną czaszkę - przecież to kurewstwo ma ze dwa metry wysokości! Będziemy ze szczytu skakac na jego podwórko? Chcecie mnie pozabijac?". Karkowski masując głowę spokojnie odpowiedział: "Pani dyrektor niech się pani nie denerwuje, wszystko sprawdziłem. Po drugiej stronie z płotem sąsiaduje mały składzik na narzędzia. Spokojnie opuścimy się na dach, a potem zeskoczymy na podwórko. Zresztą sam zrobię to pierwszy i będę czekał na Panią po drugiej stronie. Geiger, podsadź mnie!". Drugi z meżczyzn zbliżył się do ogrodzenia i pomógł Franzowi wdrapac się na mur. Karkowski przez chwilę leżał nieruchomo na szczycie, po czym najciszej jak potrafił opuścił się na szczyt małej budki, skrywającej sprzęt ogrodniczy. Drewniany daszek aż sapnął pod cieżarem rosłego mężczyzny, ale wytrzymał jego ciężar. Następnie Franz szybko zeskoczył na podwórko, wyłożone granitową kostką. Gdy odwrócił się w stronę domu Małysza otrzymał obezwładniający cios w twarz. Nim zemdlał był gotów przysiąc że była to narta.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Odcinek 6: Krew i łzy

Kołowrotek cicho piszczał, gdy opasany linami Śledzik powoli opuszczał się wzdłuż urwiska. Była to jedna z rzeczy, których kapitan szczerze nienawidził – zależność od innych. Nie miał praktycznie żadnej swobody ruchu, z boku asekurował go ratownik podpięty do jego uprzęży, drugi zaś – na dole – powoli opuszczał go na miejsce wypadku. „Jezu, dyndam tu jak jakaś cholerna bombka” – wysapał Śledzik i z napięciem liczył kolejne sekundy swojej pionowej eskapady. Kiedy wreszcie poczuł grunt pod nogami, odetchnął z prawdziwą ulgą. Kiedy tylko ratownik uwolnił go z uprzęży, nałożył gumowe rękawiczki i zbliżył się do wraku Kadetta. Samochód jak na upadek z tej wysokości wyglądał lepiej niż przypuszczał, gałęzie i podłoże w znacznym stopniu zamortyzowały upadek. Przez wyłamane drzwi pasażera, kapitan zajrzał do środka. Początkowo nie zauważył nic niezwykłego. Kierowca samochodu wciąż siedział w swoim fotelu, jego głowa prawdopodobnie po przecieciu przez ratowników pasów bezpieczeństwa opadła na kierownicę. Był ewidentnie nieżywy. Poskręcana blacha dookoła nóg prawdopodobnie i tak uniemożliwiłaby mu samodzielne wydostanie się z samochodu. Od razu dostrzegł też nienaturalnie wygiętą prawą rękę. „Przyczyna śmierci? – Śledzik zwrócił się do najbliżej stojącego ratownika; „Złamanie karku, prawdopodobnie wskutek gwałtownego uderzenia o ziemię” – opinia mężczyzny nie różniła się wiele od tej, którą sam ułożył już sobie w głowie. Przyjrzał się raz jeszcze denatowi, wzrokiem omiótł wnętrze samochodu po czym wysunął się z Kadetta, spojrzał badawczo na grupę ratowników i huknał: „Panowie, transportowaliście mnie tutaj z góry, tylko po to żeby pokazać mi trupa? Już się ich w życiu naoglądałem, równie dobrze mogłem sobie na niego popatrzeć w karetce – o tam! Na górze” wskazując ręką drogę majaczącą teraz wysoko, jakby między czubkami drzew. Ratownicy patrzyli przez chwilę w milczeniu na policjanta, po czym jeden z nich nieśmiało zapytał: „Panie kapitanie, ale oglądał Pan jego nogę?” Pytanie zabrzmiało tak absurdalnie, że Śledzik uśmiechnął się nawet pod nosem, ale trwao to tak krótko, że postronny obserwator mógł tego w ogóle nie zauważyć. „ Co znaczy, czy obejrzałem jego nogę? Obejrzałem go w całości. I w całości jest martwy! Czy mam zobaczyć, że jego noga żyje? Mamy ją ratować dla innego potrzebującego? – policjant ironizował, bo wytrącała go czasami z równowagi niekompetencja GOPR-u. W takich akcjach jak ta, ratownicy zwykle przyjeżdżają na miejsce jako pierwsi i to do nich należy prowadzenie i koordynowanie akcji ratowniczej do czasu przybycia policji. Dlatego pytanie o nogę uznał za całkowitą porażkę tej służby. Ale ratownik nie dał się zbić z topu, uznając z kolei za całkowitą porażkę zachowanie niekompetentnego policjanta i postanowił nie przedłużać dalej zaistniałej sytuacji. Złapał Śledzika za rękę i podprowadził do samochodu, ale tym razem do drzwi od strony kierowcy – także wyłamanych przez ratowników. „Niech Pan spojrzy na to” – i wskazał palcem na lewe udo denata. Śledzik nachylił się i początkowo nie był w stanie racjonalnie określić tego widoku. Potrząsnął głową, wytężył wzrok i spojrzał raz jeszcze. To co widział, wyglądało tak nienaturalnie, że trudno było mu to zrozumieć. Oto w udzie mężczyzny widniała sporej wielkości dziura – mniej więcej długości dłoni kapitana – ewidentnie wykrojona nożem lub innym ostrym narzędziem. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by coś zabrać lub do czegoś dotrzeć, albowiem wszystkie „wnętrzności” z uda zostały wydłubane i leżały teraz na przedniej wycieraczce. Cały fotel, wspomniana wycieraczka i próg samochodu pokryte były zaschniętą krwią, której musiało być tak dużo, że przez próg wylewała się na zewnątrz samochodu. Kapitanowi aż zakręciło się w głowie – raczej nie od widoku trupa, których – jak sam wspominał widział już trochę w życiu – ale od niespodziewanego obrotu sprawy. Sytuacja, która wydawała się już jasna, nagle całkowicie się skomplikowała. I to w sposób, którego Śledzik najbardziej nie lubił – niewytłumaczalny. Kiedy ochłonąl, wziął od ratownika nożyce do przecinania pasów i ostrzami starał się podnieść koszulę denata, która częściowo przesłaniała mu ranę. Nie było to łatwe, bo ratownicy przecięli tylko jeden z pasów bezpieczeństwa, biodrowy wciąż był zapięty i przytrzymywał ubranie. Kiedy wreszcie mu się to udało, Śledzik zdziwił się jeszcze bardziej. Okazało się, że dziura jest nie tylko duża, ale i głęboka. Na wylot. Co więcej, można było dostrzec, że także w siedzeniu kierowcy znajduje się dziura – dokładnie na wysokości rany w udzie. Śledzik wstał, oparł się o samochód, w milczeniu spojrzał raz jeszcze na denata, głośno sapnął, po czym w końcu się odezwał – niezwykle spokojnym głosem: „Panowie, nie ma wyjścia, trzeba wciągnąć ten samochód na górę tak jak jest –razem z kierowcą. Nie możecie niczego ruszać, a już tym bardziej wyciągać go z samochodu. Nawet nie próbujcie go tknąć. Do roboty” – odszedł na chwilę, po czym zawrócił – „Aha, mnie też musicie wciągnąć”
* * * * * * *
„Krzysiu, jak miło Cię widzieć!” – wchodząc do swojego apartamentu Soyka rozpostarł szeroko ramiona, tak, że przypominał teraz wielkiego, napompowanego chomika. Prokurator Kwiatkowski poderwał się z fotela i ruszył by odwzajemnić uczucie swojego mocodawcy. Po rytualnym „niedźwiadku” obaj zasiedli przy herbacianym stoliku, o ile jednak Kwiatkowski po prostu zasiadł, to Soyka tompnął na siedzisko, tak że bogato zdobione krzesło aż zaskrzypiało. „ Czego się napijesz, Krzysiu? Wino, whisky, a może po staropolsku zmrożonej wódeczki?” „Szefie, wie Pan, że z win pijam tylko chorwackie, poza tym jestem samochodem…poprzestanę na herbacie”. „Jako sobie chcesz, Krzysiu, ja wódeczki nie odmówię” – Szef znowu uśmiechnął się, po czym w szybkich słowach rzucił zamówienie do słuchawki telefonu stojącego na stoliku. Potem nachylił się nad stolikiem, spojrzał głęboko na Kwiatkowskiego i spokojnie zapytał: „No to jak tam Krzysiu nasze sprawy?” Kwiatkowskiemu wydawało się, że świńskie oczka szefa, świdrują jego czaszkę na wylot, ale starał się utrzymać na sobie to spojrzenie. „Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po telefonie, pojechałem na miejsce, cale szczęście udało mi się tam dotrzeć przed tym idiotą – Śledzikiem – z policji w Wiśle. Wszystko było zorganizowane tak jak ustaliliśmy. Przesyłka o którą Pan prosił leży na sofie – Kwiatkowski kiwnął głową w kierunku zielonego nesesera. „Morda moja kochana” – Soyka aż rozpromienił się na swej tłustej twarzy – „wiedziałem,że w Polsce na prokuraturę zawsze można liczyć”. Kwiatkowski odwzajemnił uśmiech, a dalszą wymianę uprzejmości przerwał kelner przynosząc herbatę i butelkę zmrożonej wódki w metalowym wiaderku. Po jego wyjściu, Soyka sprawnym ruchem odbił butelkę, nałał sobie kieliszek po czym wzniósł go na wysokość twarzy i rzekł; „Krzysiu, zdrowie Twoje i prokuratury żywieckiej! Cieszę się, że sprawę mamy już zakończoną”. Po czym przechylił kieliszek i wypił go tak szybko, ze Kwiatkowski zaczął się zastanawiać czy w butelce przyniesiono na pewno wódkę. Szef pogłębił jeszcze jego wątpliwości, wypijając w ciągu następnej minuty jeszcze dwa kieliszki – w tym samym tempie. „A teraz Krzysiu, pokaż mi, co tak trudno było nam dostać – Kompozytor odgiął się leniwie na krześle, które zaskrzypiało jeszcze bardziej i przymknął oczy. Nie mógł więc widzieć, że ten się już nie uśmiechał. „ No właśnie Szefie, miałem wspomnieć o niewielkim problemie…Nie udało się nam odnaleźć klucza do zamku w neseserze”. Kompozytor nie zmienił jednak nawet na troche swojej wychylonej pozycji i wydawało się, że zdanie wygłoszone przez prokuratora, nie zrobiło na nim szczególnego wrażenia. „Ależ Krzysiu, nie przejmuj się takimi pierdołami, po prostu rozpieprzymy ten nseseser…no chyba, że Ci się spodobał i chcesz go sobie zabrać na wczasy’. Kwiatkowski wstał, podszedł do sofy, wziął neseser i położył go na stoliku przed Soyką. „Obawiam się Szefie, że może być z tym problem”- powiedział cicho. Dopiero teraz Soyka otworzył oczy i powrócił do pionowej pozycji. Szybkim wzrokiem ogarnął leżącą przed nim walizkę. Wydawała się normalna. Zwykły neseser, obity zgniłozielonym mateiałem, zapinany na dwa paski. Kiedy przyjrzał się jednak dokładniej, zauważył, że materiał jest w niektórych miejscach porozrwany, a przez widoczne dziury przebija…no właśnie, coś czego Kompozytor nie spodziewał się w tym miejscu. Metal. Soyka zerwał się na tyle gwałtownie, na ile pozwalała mu jego tusza. „Co tu kurwa robi metal?”- krzyknął i jednym ruchem ręki zdarł znaczny kawałek materiału z powierzchni walizki, odsłaniając dużo większy fragment konstrukcji. „Gorzej Szefie, to nie metal – to tytan. Cały ten gówniany materiał i paski to tylko pieprzona imitacja. Zamek zresztą też, proszę spojrzeć” – Kwiatkowski złapał za wystający element, przypominający staroświecki zameczek i pociągnął go do góry. Oczom obojga ukazał się niewielki wyświetlacz z chromowanym pokrętłem. Poniżej znajdował się szeroki, wąski otwór, w żaden sposób nie przypominający zamka do tradycyjnego klucza. Świńskie oczka Soyki przez dłuższy czas obserwowały odsłonięty mechanizm, w końcu spojrzały ponownie na prokuratora. Głos Kompozytora przypominał teraz sapiący parowóz: „I chcesz mi kurwa powiedzieć, że nie zdobyliście klucza do tego pierdolonego, podrecznego sejfu?” Kwiatkowski spuścił oczy. „Szefie naprawde próbowaliśmy, ale ten gość nie miał go przy sobie”. Więcej nic nie zdołał powiedzieć. Kompozytor jednym ruchem ręki wziął metalowe wiaderko ze stolika i z całej siły uderzył nim w twarz Kwiatkowskiego. Ciało prokuratora głucho uderzyło o podłogę.
* * * * * * *
Paweł Golec wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. W ręku trzymał zdjecie swojego brata. Choć minęło dopiero kilka godzin od jego śmierci , jemu wydawało się to całą wiecznością. Nie pamiętał jak długo stał już przed lustrem w swoim salonie, może trwało to pół godziny, może godzinę albo dwie… Wreszcie – trzymając nadal w ręku zdjęcie – wolno przeszedł w kierunku swojego gabinetu. Podszedł do stojacej przy oknie komody i otworzył górną szufladę. Wyjął z niej czarną Berettę 92 – prezent od znajomego menadżera, jak mówił „na ciężkie czasy”. Paweł uznał, że te czasy właśnie nadeszły. Przeładował broń, przyłożył sobie do skroni i nacisnął spust. Krew obryzgała wiszące nad komodą złote płyty zespółu GolecUorkiestra.

Odcinek 5: Co wolno wojewodzie...

O 7:10 Małysz zajechał wreszcie na podjazd przed hotelem Gołębiewski. Złość minęła mu na tyle, że zdobył się nawet na złożenie autografu jakiemuś zbłąkanemu wielbicielowi. A może podziwiał go za to, że też musiał zerwać się z łóżka o tak nieludzkiej godzinie? Tylko po to, by zdobyć jego podpis? Nie chciało mu się już jednak o tym myśleć. Iza pocałowała go i ruszyła w kierunku centrum SPA - zawsze tak robiła gdy Małysz przyjeżdżał tu na rozmowy, obiady ze sponsorami czy konferencje prasowe. On zaś szybko wkroczył do głównego hallu. W głębi, na kanapie dostrzegł swojego menagera, który na widok Adama zerwał się z miejsca i ruszył w jego stronę. „Adaś, kurwa, miałeś się nie spóźnić, przecież Cię prosiłem” – Szaranowicz był blady na twarzy i Adam odniósł wrażenie, że nie tylko z powodu niewyspania. „Sorry – odparł – ale jakiś fiut o mało co nie rozpieprzyłby mnie na środku skrzyżowania. Ledwo mi się udało”. Menadżer pobladł jeszcze bardziej: „Ale nic Ci nie jest, nie masz żadnych obrażeń, zawrotów głowy? Będziesz mógł skakać w sobotę?” „Ooo, o to się akurat nie martw, zgarniesz swoją prowizję – uśmiechnął się Małysz, po czym dodał – czy możemy już to zacząć? Chciałbym się jeszcze przespać po powrocie.” „Jasne, Adaś, oczywiście! Już na nas czekają w restauracji.”. Po wejściu do głównej sali, Małysz stanął jak wryty. Patrzył przed siebie i zastanawiał się czy był umówiony na rozmowy z przedstawicielami poważnej, niemieckiej firmy czy też z egzekutorami długów. Oto na wprost niego, przy dużym, dębowym stole siedziało dwóch mężczyzn o posturze kredensów, które widział przed chwilą koło recepcji. Chociaż mieli na sobie gustowne garnitury to marynarki ponapinane były do bólu w ramionach i wydawały się krzyczeć z bólu. Oczywiście żaden z mężczyzn nie posiadał też włosów,prezentujac wygolone czaszki. Na widok polskiego skoczka obaj gwałtownie wstali i ruszyli w jego kierunku. Adam aż zadrżał w kolanach. "Kurwa, rozniosą mnie". Wyższy wysunąl w jego kierunku rękę wielkości szpadla i tubalnym głosem oznajmił: "Herzlich Willkommen Herr Malysz!". Małysz odpowiedział "Guten Morgen" i również wyciągnął dłoń. Bardzo szybko tego pożałował. Uścisk dłoni niemieckiego biznesmena był tak mocny,że wydawało się iż połamał mu wszystkie kości. Kiedy skoczek zamierzał wspiać się na wyżyny swojego niemieckiego, zdziwiony usłyszał; "Herr Malysz, możemy mówić po polski, znam dobrze ten język. Franz Karkowski, cieszę się, że Pana moge poznać". "Również bardzo mi miło, liczę na to,że uda się nam nawiązać owocna współpracę" - Małysz wygłosił swoją nieśmiertelną formułkę, po czym błagalnie spojrzał na swojego menadżera. Na szczęście on był już gotowy do przejęcia inicjatywy: "Panowie - myślę,że skoro formalności mamy już za sobą, możemy usiąść do rozmów. Uszanujmy zarówno czas mojego klienta jak i Panów i spróbujmy uporać się z tym jak najszybciej" - dawna profesja Szaranowicza pasowała tu jak ulał - biznesmeni zasypani otokiem slów, potulnie udali się do stołu. Za nimi podążyła para Polaków. Rozpoczęły się rozmowy...
Już po godzinie wydawało się,że sprawa jest załatwiona. Nie napotkano problemów ani przy powierzchni reklamowej do wykorzystania, ani przy wysokości kontraktu reklamowego ani przy długości jego trwania. Żadnej dyskusji nie wzbudziła nawet kwestia dodatkowych premii za zwycięstwo, co nawet Szaranowiczowi wydało się podejrzane. Co więcej, niemiecka firma (jak się okazało z branży chemicznej) była gotowa oddać do dyspozycji skoczków trzy busy, a także pokryć koszty czterech 7-dniowych zgrupowań w Szwajcarii. Małysz obserował przebieg negocjacji z nieukrywaną satysfakcją i choć też był zaskoczony ich szybkością, to przede wszystkim cieszył się z faktu iż będzie mógł jeszcze wrócić do łóżka. Równo po godzinie i czterdziestu minutach obie strony parafowały treść umowy i Adam raz jeszcze zmuszony był przeżyć uścisk dłoni dyrektora Karkowskiego. Kiedy zbierał się już do wyjścia, Niemiec podszedł do niego i niezywkle cichym jak na niego głosem spytał: "Herr Malysz, czy możemy chwilę porozmawiać w cztery oczy?" "Jasne, tutaj?". "Jeżeli to jest możliwe, to tak" - szepnął raz jeszcze Karkowski i uśmiechnął się. Adam poprosił więc Szaranowicza, żeby zostawił ich na chwile samych, a dyrektor skinął na drugiego Niemca, który także szybko wyszedł (a przez bite dwie godziny nie odezwał się ani słowem). "Słucham Pana" - Małysz znowu usiadł przy stoliku. "Herr Małysz - Karnkowski przerwał nabierając powietrza - mam do Pana osobistą prośbę. Może wydać się Panu dziwna, ale jest to dla mnie dosyć istotna sprawa z powodów, których nie mogę Panu wyjawić. W przyszłym tygodniu będzie Pan trenować ze swoją kadrą w Ramsau,będzie tam też kadra rosyjskich skoczków. Jest tam taki jeden, młody Iljuszyn. No i wie Pan, jakby to powiedzieć...no, zależy mi na jego kontuzji. Jakieś przypadkowe wypięcie narty, kopnięcie, zachwianie równowagi, nawet zwykły, bolesny krwiak. Byleby nie był w stanie wystartować w następnych dwóch, trzech konkursach. Zresztą Pan wie lepiej, co by tu można zrobić. Zgodziłby się Pan, Herr Małysz?" Herr Małysz patrzył teraz na dyrektora,tak jakby został przez niego opluty. Twarz mu nabrzmiała,usta zacisnął prawie do krwi, a jego wzrok ciskał gromy w kierunku Niemca. Po chwili eksplodował. "Zwariował Pan? Odbiło Panu kompletnie? Pan wiec o co wogóle mnie prosi? Żebym wyeliminował innego zawodnika? Sprzeniewierzył się zasadom, równej walce? Totalnie Pana popierdoliło w tym Reichu? Chciał mnie Pan kupić, żebym został Pana żołnierzem. Czy Pan...". "DOOŚĆ!!! - głos Karkowskiego znów był tubalny,ale teraz brzmiał zdecydowanie nieprzyjemnie. Herr Małysz, zanim do końca zmiesza mnie Pan z błotem, proponuje aby zapoznał się Pan z tymi dokumentami". W jego ręku pojawiła się szara koperta, którą nastepnie z namaszczeniem wręczył wściekłemu i zaskoczonemu skoczkowi. Sam zaś wygodnie usadowił się na kanapie naprzeciw. Małysz szybkim ruchem rozerwał kopertę i wyjął z niej brązową teczkę. Otworzył ją i jego wzrok padł na pierwsze linijki gęsto zapisanego dokumentu. Jego wzrok zdołał jednak prześledzić zaledwie kilka wersów. Adam westchnął i ciężko opadł na krzesło, teczka wysunęła mu się z ręki i spadła na podłogę. W jego oczach pojawiły się łzy. Karnkowski przyglądał się temu z ironicznym uśmiechem, po czym - znowu spokojnym głosem - powiedział: "Herr Małysz, myślę że sprawa jest dla Pana jasna. Albo pomoże nam Pan w wyeliminowaniu Ilijuszyna z nastepnego konkursu, albo my wyeliminujemy Pana ze świata sportu. Raz na zawsze. To zaledwie część interesujacej lektury, którą mamy dla Pana. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, stanie się ona wyłącznie Pana lekturą; jeżeli nie - za miesiąc zapozna się z nią cała sportowa Europa. To co? Dogadamy się?". Odpowiedzią na jego pytanie była jednak głęboka cisza.
* * * * * * *
"Na miły Bóg...życie nie tylko po to jest by brać..."- Stanisław Soyka cicho nucił refren jednego ze swoich utworów, rozpostarty na miękkiej kanapie w swojej pancernej limuzynie. Szary Mercedes S500 z nim, kierowcą i ochroniarzem pruł dwupasmową drogą w kierunku Cieszyna. Nie zamierzał jednak dotrzeć do tego miasta. celem jego podróży była niewielka miejscowość Kobiór,a właściwie oddalony od niej Pałacyk Myśliwski Promnice będący od kilku lat luksusowym hotelem. Położony w środku puszczy, nad jeziorem był idelanym miejscem na spotkanie, które zamierzał dziś odbyć. Zreszta jeździł tam zawsze, gdy chciał omówić istotne dla niego sprawy - z jednej strony hotel położony był blisko głównej trasy tranzytowej, z drugiej - jedyny dojazd wiódł wąską asfaltową drogą, łatwą do monitorowania przez ochronę Soyki. Bez jego zgody nikt niepowołany nie mógł się tam dostać. Piosenkarz (choć ostatnio jego profesją był głównie biznes), przestał śpiewać pod nosem i zwrócił się do kierowcy: "Kiedy będziemy na miejscu?". " Myślę,że w ciągu pietnastu minut, proszę Pana, pogoda nam dzisiaj sprzyja"-odpowiedział kierowca. Faktycznie,choć poranek był ponury i mglisty, teraz - a zbliżało się południe,niemal całkowicie się wypogodziło, a słońce, mimo jesiennej pory grzało tak mocno,że Właściciel nakazał włączyć klimatyzację. Sam, korzystając z kwadransa czekającej go jeszcze jazdy postanowił się zdrzemnąć. Przymknął swoje małe,świńskie oczka i ponownie zaczął nucić swoje piosenki. To zawsze wprawiało go w dobry nastrój.
"Proszę Pana, dojeżdżamy" - Soyka poczuł na swoim ramieniu dłoń ochroniarza. Przebudził się i spojrzał przez przyciemnianą szybę.Faktycznie, samochód zjechał już z trasy szybkiego ruchy i sunął teraz wolno przez puszczę. Od razu zrobiło się ciemniej, wysokie drzewa utrudniały dostęp promieni słonecznych. Po pięciu minutach jazdy, kierowca zatrzymał się przy szlabanie z ochroną. Na widok szarego Mercedesa, ochroniarz z hotelu wyleciał jak z procy ze swojej budki i prężąc się na baczność podniósł szlaban. Samochód ruszyłi i po chwili majestatycznie zajechał przed główne wejście hotelu. Podobnie jak w przypadku ochrony, drzwi hotelu gwałtownie otworzyły się i pojawił sie na nich tragarz ubrany w elegancki, bordowy garnitur. Dopadł do drzwi samochodu i zamaszystym ruchem otworzył je, pochylając głowę; "Witamy szanownego Pana w naszym hotelu. Ogromnie nam miło,że możemy Pana znowu gościć". Soyka z pewnym trudem wydostał się na zewnątrz, uścisnał dłoń tragarza i wręczył mu 50 złotowy banknot. "Miło znów Cię widzieć,Zygmuncie"- powiedział do niego i ruszył po schodach w kierunku wejścia. Idąc,zauważył kątem oka,że czarna Octavia stała już na hotelowym parkingu. W drzwiach powitał go dyrektor hotelu: "Panie Stanisławie, cieszę się,że znów Pana widzę"- powiedział i uścisnął tłustą i spoconą dłoń Soyki. "Ja również się cieszę Panie dyektorze, ale do rzeczy. Jak widzę, Pan Kwiatkowski już przyjechał"- Soyka nie chciał nadmiernie tracić czasu na oficjalne powitania. "Tak jest, Panie Stanisławie. Oczekuje na Pana w pokoju gościnnym pańskiego apartamentu". "Doskonale"-mruknął biznesmen, po czym dodał: "Niech Pan przygotuje dla nas obiad na godzinę 16, muszę teraz dokończyć moje interesy". I ruszył po schodach w kierunku swojego apartamentu.
* * * * * * *
"Idiota!" - najpierw rozległ się piskliwy głos,a chwilę potem damska dłoń uderzyła w twarz Karkowskiego - "Może trzeba było go jeszcze bardziej nastraszyć,co? Od razu powiedzieć mu,że zgwałcisz jego córkę,albo odrąbiesz głowę jego żonie!" Karkwoski milczał zmieszany i powoli rozpinał koszulę by zdjąć opasającą go aparaturę podsłuchową. "Nie mogłeś tego załatwić w bardziej kulturalny sposób, spróbować się dogadać bez wrzeszczenia na niego na pierwszym spotkaniu?" - kobiecy głos dalej piszczał. "A co miałem zrobić? Powiedzieć mu >Panie Małysz, mamy tu coś na Pana, niech się Pan zgodzi,ale jak się Pan nie zgodzi,to oczywiście nie ma sprawy,spróbuję u kogoś innego??>Pani dyrektor,nie było innego sposobu" - Franz mocował się przez chwilę z słuchawką w uchu, ale dzięki temu starannie unikał patrzenia w jej oczy. "Nie było innego sposobu? Kretynie, były dziesiątki innych sposobów,ale jesteś za głupi,żeby o nich pomyśleć! Najlepiej najpierw kopać kogoś po twarzy,a dopiero potem pytać! W tym akurat jesteś cholernie dobry! Spierdoliłeś wszystko, trzeba coś teraz wymyśleć" - pani dyrektor przestała już piszczeć,ale nie oznaczało to bynajmniej,że się uspokoiła. Erika Pytz - oficjalnie właściciel i prezes koncernu chemicznego Zement starała się usilnie wymyśleć jakieś rozwiązanie. W końcu stwierdziła: "Nie mamy innego wyjścia, musimy pojechać do niego do domu. Porozmawiamy z nim na spokojnie i spróbujemy wyjaśnić o co nam chodzi. I to ja teraz będę mówić". Po chwili namysłu dodała jednak: "No,ale jeżeli się nie zgodzi,albo nie daj Bóg będzie chciał zawiadomić policję, będziesz sie musiał jednak wykazać, Franz". Karnkowski wreszcie popatrzył na nią, uśmiechnął się, po czym odwrócił w stronę drugiego Niemca, siedzącego teraz za kierownicą i syknął: "Jedź pod dom Małysza. Tylko nie zatrzymaj mu się w bramie,jak ostatnio..."

Salonka Volkswagen Transporter z piskiem opon ruszyła z hotelowego parkingu.

Odcinek 4:Prokurator w akcji

Każdy na miejscu Franka Sikiery albo dziękowałby za to że przeżył, albo modliłby się o szybkie wydostanie z rozbitego samochodu. Tymczasem Sikiera nerwowo rozglądał się na boki w poszukiwaniu zielonego nesesera. Wiedział,że zagubienie go i tak będzie równoznaczne z jego śmiercią, stąd nie bardzo obchodziło go to, kiedy i jak go wydobędą. Nie odczuwał specjalnego bólu, może poza momentami kiedy chciał poruszyć złamaną ręką. Jednak wszelkie próby oswobodzenia się z pogiętych blach kończyły się niepowodzeniem. Szybko jednak usłyszał dźwięk ratowniczych syren, a wkróce usłyszał głosy - niechybnie ratowników - którzy najwyraźniej schodzili w jego kierunku. I faktycznie - po 10 minutach mężczyzna w czerownym kombinezonie i kasku z latarką na głowie znalazł się przy drzwiach Kadetta. "Czy wszystko w porządku, jest Pan przytomny? - pytał, starając się jednocześnie dostać dostać do srodka i przeciąć pasy bezpieczeństwa, w których wciąż tkwił Franek. "Tak, tak wszystko ok. Czy nie dostrzega Pan w pobliżu takiej zielonej walizki?"- Sikiera nie był specjalnie zainteresowany przebiegiem akcji ratowniczej. "Proszę Pana - odparł ratownik mocujący się z pasem bezpieczeństwa - wszystkie rzeczy zbierze potem straż pożarna i przekaże Panu,zanim pojedziemy do szpitala. Teraz proszę mi pomóc i nie ruszać się". "Nooo,żebym Ci tylko przypadkiem nie uciekł - prychnął Franek i postanowił wstrzymać się z dalszymi poszukiwaniami do czasu wydostania się z samochodu. "Proszę, trzymać teraz głowę nieruchomo - muszę założyć Panu gorset ortopedyczny" - usłyszał po chwili głos ratownika, który złapał rękoma jego głowę. I gdyby był w stanie - Franek Sikiera usłyszałby też odgłos łamanego karku. Po chwili jego głowa bezwładnie zwisała tuż nad kierownicą...
* * * * * * *
"Nie żyje!" - to były pierwsze słowa jakie Śledzik usłyszał po dojechaniu na miejsce wypadku. Wydobywały się gdzieś z lasu poniżej drogi - i jak słusznie założył sierżant - były słowami ratowników , którzy zjechali po linach do samochodu. Natomiast pierwszą rzeczą jaką zauważył była czarna Octavia z żywieckiej prokuratury i sam prokurator Kwiatkowski stojący teraz na krawędzi drogi i obserwujący akcję ratowniczą. "Wyżelowana kurwa"- mruknął sierżant i z niechęcią ruszył w jego kierunku. Idąc przypadkiem kopnął coś nogą i ze zdumieniem stwierdził,że był to wyrwany kawałek ręki, najprawdopodobniej ramię zabitego kierowcy terenowego samochodu. "O! Chłopaki muszą tu dokładniej posprzątać!"- uśmiechnął się i idąc tak wolno jak tylko potrafił zbliżał się do Kwiatkowskiego. Kiedy wreszcie do niego dotarł,najpierw przez dłuższą chwilę stał w milczeniu, w końcu odezwał się z lekką ironią w głosie: "A cóż sprowadza samego prokuratora Kwiatkowskiego do zwykłego wypadku drogowego? Czyżby to była aż tak poważna sprawa? Przeprowadzi Pan dochodzenie, czy nie jest to robota układu albo WSI?". Kwiatkowski odwrócił się, a z jego oczu biła taka nienawiść do sierżanta, że gdyby wzrok zabijał,Śledzik leżałby już na asfalcie bez oznak życia. Prokurator nie odezwał się jednak ani słowem,tylko powrócił do obserwowania akcji ratowniczej. Po chwili cicho wysyczał: "Słuchaj Śledzik, wiem że mnie szczerze nienawidzisz, zresztą ja Ciebie również. Jestem tu w związku z tym śmieciem z Kadetta, który jest podejrzanym w sprawie prowadzonej przez naszą prokuraturę. Tobie nic do tego, tak jak mnie nic do Twoich czynności na miejscu wypadku drogowego. Jak chcesz żebym Ci coś podpisał,zrobię to od razu albo prześlij mi papiery do Żywca." Ufff...Sierżant aż zmęczył się od słychania tego syczenia, ale musiał przyznać,że pierwszy raz poczuł odrobinę szacunku do Kwiatkowskiego. Zawsze cenił ludzi, którzy jasno dają do zrozumienia,że nie będą wtrącać się w jego sprawy, bo mają własne na głowie. Ale żeby od razu takie wyznanie? Tego się po nim nie spodziewał. Postanowił jednak podtrzymać tę niezwykłą atmosferę. "W porządku, pójdę po papiery do radiowozu. Podpisze mi się Pan na pustych blankietach i nie będę już Panu dupy zawracał". Kwiatkowski w milczeniu skinął głową, co Śledzik uznał za akceptację jego propozycji. Ruszył więc z powrotem do Land Rovera by zabrać papiery i swoją teczkę z dokumentami. Po drodze minął ratowników górskich z noszami zakrytymi czarną folią - najwyraźniej wydobyli już prowadzącego Opla i najwyraźniej ten też był w kawałkach. "Kurwa, nie wyrwę się stąd przed 15". Dotarł do radiowozu i począł grzebać w schowku w poszukiwaniu wszystkich dokumentów. Nagle usłyszał pisk opon.Podniósł głowę i dojrzał Octavie gwałtownie ruszającą w kierunku Żywca. Z Kwiatkowskim w środku. Śledzik aż poczerwieniał na twarzy. "Co za cholerny,jebany kutas!" - krzyknął tak głośno, że aż spojrzeli na niego strażacy pracujący w pobliżu. Mogli zresztą zaobserwować ciekawą scenę;sierżant miotał się wokół samochodu, klnął na całe gardło i rzucał dookoła siebie zmiętymi papierami. Scena ta mogłaby trwać jeszcze dłużej, gdyby koło jego Land Rovera nie pojawił się drugi - czerwony - z emblematami GOPR-u. Śledzik przestał podskakiwać i drzeć papiery,ale jego wściekłość nie minęła. "A Wy co? Zapomnieliście czegoś? Chcecie sobie jeszcze gdzieś pogrzebać, pozjeżdżać na linach, wkurwić mnie jeszcze bardziej?" - policjant znowu darł się w niebogłosy. Ratownicy wydawali się nie tylko zaskoczeni,ale i lekko przerażeni stanem emocjonalnym sierżanta, ale w końcu jeden z nich przemógł strach i odezwał się drżącym głosem:"Czy to Pan kieruje akcją ratowniczą?" Tego Śledzik już nie zdzierżył: "A kurwa kto? Święty Mikołaj? Siedzicie tu od godziny i na zakończenie jeszcze pytacie kto tu rządzi? JA TU KUR-WA RZĄDZE!!!" - ostatnią frazę Śledzik przypieczętował uderzeniem w maskę samochodu. Sądząc po minach ratowników, najchętniej także odjechaliby stąd z piskiem opon. Nie mogli jednak tego uczynić. Dopiero tu przyjechali.
* * * * * * *
Czarna Skoda z dużą prędkością zbliżała się do Żywca. Jęk syreny skutecznie spychał na bok innych uczestników ruchu i pozwalał na w miarę płynną jazdę. Po dojechaniu do miasta, kierowca nawet nie zwolnił,wywolując pewien popłoch na ulicach. Do dźwięku syreny dołączył teraz także klakson, ponieważ przebijanie się przez centrum nie było już takie proste. Samochód nie skręcił jednak w kierunku prokuratury, tylko ruszył dalej, w kierunku Bielska-Białej. Na tylnym siedzeniu, prokurator Kwiatkowski czule gładził zielony neseser. Po chwili przestał i warknął do kierowcy: "Szybciej!"
* * * * * * *
Sierżant Śledzik był tego dnia jak bożonarodzeniowa choinka. Mienił się wszystkimi barwami. Po krwistoczerwonej, przechodzącej w purpurę, jego twarz najpierw przeszła w delikatny odcień fioletu, by po chwili gwałtownie zblednąć. Aktualnie prezentowała kolor śnieżnobiały. Policjant stał oparty o samochód i ciężko oddychał a jeden z ratowników GOPR-u podawał mu tlen. Śledzik - choć bardzo się starał - nadal nie mógł zrozumieć o co tu chodzi. Do chwili przyjazdu ratowników, myślał po prostu że Kwiatkowski go olał, dostał jakiś telefon i pojechał gdzie indziej. Kiedy jednak ratownikom udało się wreszcie wytłumaczyć,że dopiero dojechali na miejsce wypadku,bo mieli wcześniej akcję w Wiśle, zawirowało mu w głowie i ciężko opadł na ziemię. Dopiero teraz tlen powoli przywracał mu zdolność racjonalnego myślenia. Zaczynało do niego docierać,że widział wcześniej kogoś kto podszywał się pod ratowników i to w tak skuteczny sposób,że nikt - absolutnie nikt - nie domyślił się, że byli to jacyś przebierańcy. Zresztą strażakom i lekarzom też było głupio. Stali tam teraz wszyscy, zbici w małą grupkę przy karetce i obserwowali akcję (tym razem prawdziwą) GOPR-u. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Nie odzywał się także sierżant, który - gdy poczuł się trochę lepiej - ruszył w kierunku urwiska. Stanął nad nim i patrzył w dół. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego,że kiedy stał tu poprzednim razem wogóle nie patrzył na wrak samochodu! Patrzył przed siebie, patrzył na Kwiatkowskiego, odwracał się w stronę rozbitego autobusu,ale ani razu nie spojrzał na ratowników! Gdyby to uczynił, może zorientowałby się, że coś jest nie w porządku, może usłyszał by jakieś urywki zdań,może wreszcie zauważyłby coś, co by go zaniepokoiło. Ale nie! Ani razu nie spuścił wzroku. Dlatego teraz wytężał wzrok, próbując objąć nim wszystko co działo się wokół czrnego Kadetta. W pewnej chwili zza gałęzi wychylił się jeden z ratowniów, podciągnął się trochę na linie i krzyknął w kierunku policjanta: 'Panie Sierżancie, myślę,że musi Pan to zobaczyć"...
* * * * * * *

Odcinek 3: Ucieczka

Seksowna blondynka siedziała na kolanach sierżanta Śledzika i rozpinała mu mundur, jednocześnie obdarzając go namietnymi pocałunkami. Przez chwilę mocowała się z guzikami od koszuli,ale po chwili po prostu rozerwała ją i sierżant pozostał w samym krawacie. Kąsała go teraz po szyi, piersiach i brzuchu, przesuwając się coraz niżej i niżej. Śledzik oczekiwał teraz najlepszego. Przymknął oczy,ale nagle poczuł bolesne uszczypnięcie. Atmosfera podniecenia nagle prysła,spojrzał w stronę blondyni, ale zamiast niej dojrzał olbrzymią głowę kaczora przymierzającą się do kolejnego ugryzienia. Sierżant krzyknął przerażony i chciał uciekać,ale gwałtownie podnosząc się, jedynie boleśnie uderzył się o dach radiowozu. Kiedy wreszcie zorientował się,że blondynka (a potem kaczor) były tylko snem, z westchnieniem ulgi opadł na fotel kierowcy. "To był zły moment na rzucanie palenia"-pomyślał sierżant,od dwóch tygodni zagorzały przeciwnik papierosów. W tym samym momencie głośno zaskrzeczała radiostacja: "jeden zero jeden do jeden trzydzieści dwa". Śledzik pomyślał przez chwilę, rozmasował jeszcze guza rosnącego mu na głowie po czym leniwie sięgnął do słuchawki. "Jeden trzydzieści dwa,zgłaszam się". Posterunkowy Migdał po drugiej stronie radiotelefonu, wydawał się mocno zdenerwowany: "Panie Sierżancie, mamy poważny wypadek na Przełęczy Kubalonka,kilka ofiar, karetki i straż są już na miejscu, ale z polcji Pan jest najbliżej". Śledzik przewrócił tylko oczyma: "Migdał, czy zdajesz sobie sprawę z tego,że za pół godziny miałem być w wygodnym łóżku? Czy potrafisz tylko siać ferment i niszczyć moje życie?" "Przepraszam Panie Sierżancie...ale Pan naprawdę jest najbliżej...poza tym jest jeszcze coś...". "Co może być JESZCZE Migdał! Jeszcze gorszego, jeszcze cięższego jeszcze bardziej przesranego niż Twoja wiadomość???" - "Obawiam się,że tak Panie Sierżancie...na miejsce jedzie Prokurator Kwiatkowski'.
Nazwisko wypowiedziane przez posterunkowego Migdała zmroziło Śledzika. Nikogo gorszego nie mógł tu sobie wyobrazić. W jego oczach Kwiatkowski był najgorszą mendą jaką prokuratura mogła tu przysłać. Uosobieniem karierowicza, bufona i skończonego aroganta, facetem który uważa się za najmądrzejszego na świecie i nie dopuszcza jakiejkowiek krytyki. Wprawdzie nie mógł mu odmówić sukcesów (jeśli sukcesem nazwać samobójstwo dwóch przesłuchiwanych),ale i tak go nie znosił. Zaintrygował go jednak fakt,że do zwykłego wypadku drogowego przysyłają prokuratora. "Czyżby rozbił się jakiś poseł z nieletnią dziwką na przednim siedzeniu?"- pomyślał sierżant, po czym odpalił Land Rovera i z wyciem syren ruszył w kierunku przełęczy.
* * * * * * **
Ryszard Znajda oparty o bok rozbitego autobusu spokojnie palił papierosa, czekając na przyjazd policji. Raz na jakiś czas rozglądał się wokół siebie obserwując przebieg akcji ratowniczej, Jego wzrok zawsze powracał jednak do wraku czarnej Toyoty i od razu uśmiech gościł na jego twarzy. Z satysfakcją patrzył na fragment ciała wystający przez rozbitą szybę samochodu, teraz niedbale nakryty folią przez strażaków. Drugi fragment leżał przy barierce,a coś czego Znajda jeszcze nie zidentyfikował było wbite w chłodnicę jego Autosana. "Mam nadzieję,że to jego pieprzony łeb" - powiedział do siebie z dumą. Tak, Znajda był uradowany faktem,że sprawiedliwość istnieje na tym świecie i dobrych ludzi nagradza, a złych karze. Ani jemu, ani żadnemu z pasażerów nic się nie stało, nie licząc drobnych otarć i urazów. A ta menda w Toyocie dostała za swoje i już nigdy nie zastawi mu żadnego przystanku autobusowego. Znajda rozglądał się dalej:obserwował pracę lekarzy z karetki pogotowia, wysiłki strażaków usiłujących wyciągnąć czarnego Kadetta leżącego dwadzieścia metrów niżej, wreszcie ratowników z GOPR schodzących z noszami w dół, pewnie by wydobyć kierowcę. Tylko po co im dwie pary noszy? Słyszał,że w samochodzie był podobno tylko kierowca. "Może tamten też jest w kawałkach"-pomyślał Ryszard po czym automatycznie odwrócił głowę i znów napawał się widokiem rozbitej terenówki. Kątem oka dostrzegł jednak czarną Skodę Octavię, z niebieską "bombą" na dachu, podjeżdżającą na miejsce wypadku od strony Żywca. Samochód zatrzymał się przy barierce,a z tylnego siedzenia wysiadł szczupły mężczyzna w garniturze i czarnym płaszczu. Od razu wydał się Znajdzie nieprzyjemny.
* * * * * * * *
Przez ogromny hol płynęły melodyjne dźwięki fortepianu. Raz przyśpieszały, raz sączyły się leniwie. Służący chłonął je wszystkie podążając w kierunku ich źródła, dzierżąc w ręku szarą kopertę. Cicho, prawie że na palcach wsunął się do salonu i wolno przesuwał się w kierunku czarnego Steinwaya.W końcu stanął przy jego właścicielu i cierpliwie czekał na koniec utworu. Po kilku minutach dźwięki ucichły. "Tak?"-głos Właściciela brzmial jak zwykle podejrzanie. "List do Pana"- skłonił się służący i podał mu kopertę. Właściciel szybkim ruchem rozerwał papier i wydobył małą, prawie niezapisaną kartkę.Spojrzał na nią, poczerwieniał na twarzy i szybko odłożyl na bok. Jego małe,świńskie oczka patrzyły teraz wprost na służącego, który gdyby tylko miał taką możliwość,zapadłby się pod ziemię. "Kiedy to przyszło?"- zapytał spokojnym głosem. "Kwadrans temu-służącemu głos trząsł się ze strachu- a właściwie przyjechało, kopertę przywiózł Buła". "Szykuj samochód"- syknął Właściciel i swoimi małymi kroczkami szybko wyszedł z salonu. Albowiem Stanisław Soyka nienawidził problemów. I niekompetentych kurierów.
* * * * * * * * *

Odcinek 2: Co się polepszy, to się popieprzy

Przypadkowy turysta pewnie zastanawiałby sie po co przyjeżdżać do Istebnej o 7 rano. Kto jednak dokładniej przyjrzałby się wnętrzu czarnej Toyoty Land Cruiser,która przed chwilą zatrzymała sie w zatoczce autobusowej dostrzegłby Łukasza Golca - jednego z bliźników tworzących pseudofolklorystyczny zespół GolecuOrkiestra. Ale pewnie byłby zaskoczony jego wyglądem. Golec wysiadł z samochodu ubrany w jeansy i czarną skórzaną marynarkę. Włosy - zwykle odrobinę przytłuszczone i związane w niedbałą kitke - tym razem gładko rozpuszczone lśniły od żelu. Bliźniak niedbale oparł się o maskę samochodu, a z kieszeni marynarki wyjął paczkę czerwonych Marlboro. Oczywiście oficjalnie nie palił, był wzorem wszelkich cnót, przykładnym mężem, szczęśliwym ojcem, idolem rozwydrzonych,wiejskich nastolatek i...miał już tego cholernie dosyć. Z tym większą radością zaciągnął się papierosem. "O tak - pomyślał wydmuchując dym - czas skończyć z chałturą na scenie i skoncentrować się na porządnej robocie". Miał wprawdzie studio nagraniowe - wspólne z bratem, sieć wypozyczalini filmów DVD w Żywcu i Bielsku-Białej oraz kilka mieszkań na wynajem, liczył jednak na to,że interes który zaproponował mu Waldek Brusinsky - obiecujący biznesmen w branży turystycznej - będzie czymś co go naprawdę usatysfakcjonuje. Waldek zamierzał wybudować sieć ekskluzywnych pensjonatów w pobliżu Wisły, Ustronia, Szczyrku i Żywca, a Golca chciał uczynić nie tylko wspólnikiem,ale i "twarzą" całego przedsięwzięcia, mającą przyciągać niezliczone rzesze turystów. Ta wizja bardzo spodobała się Łukaszowi, a poza tym była jedynym argumentem, który przekonał go do zerwania się z łóżka o tak nieludzkiej godzinie. Nigdy nie ukrywał - i wiedzieli o tym wszyscy znajomi - że przed południem rzadko wstawał,ale Waldek poprosił go,żeby właśnie rano spotkał się w Istebnej z jego asystentem i objechali razem kilka potencjalnych lokalizacji dla pensjonatów. " Zrobicie w sumie ze 120 kilometrów - mówil mu wczoraj Brusinsky - lepiej zacząć wcześniej, bo potem zmarnujecie tylko czas w korkach". Nawet on - mimo,że aktualnie przebywał w swoim domu w Chicago, wiedział jaki jest stan dróg w Beskidach.
Kiedy o tym wszystkim rozmyślał Golec dopalając papierosa, jego niezmącony spokój przerwał napastliwy dźwięk klaksonu. Leniwie przekręcił głowę w prawo i dostrzegł nieco zdezelowany autobus PKS-u trąbiący i mrugający światłami drogowymi - najwyraźniej w jego kierunku. Za kierownicą Autosana jakiś facet gwałtownie machał ręką, jakby chciał odgonić natrętnego owada. Niewątpliwie żądał od Golca usunięcia samochodu z zatoczki autobusowej. "Kurwa- mruknął do siebie Golec rozglądając się jednocześnie wokół siebie - nikogo nie ma w całej wiosce i mógłby tym swoim złomem stanąć nawet na środku ulicy, to nie - będzie kurwa na mnie trąbił żebym mu się łaskawie usunął z jego zasranej zatoczki. Jakiś skończony pojeb!" Po czym rozłożył ręce w geście: "Masz tu tyle miejsca, parkuj gdzie chcesz!" Autobus nie przerywając spektaklu "światło i dźwięk" zrównał się z jego Toyotą i rozpaczliwie sapnął, a z kabiny wychylił się kierowca. "Nie widzisz ciulu,że stoisz w zatoczce? Mało masz miejsca,żeby zaparkować to swoje terenowe gówno w innym miejscu?" - krzyczał tak głośno,że aż poczerwieniał na twarzy, a w oknach okolicznych domów pojawili się zaciekawieni mieszkańcy. "Spierdalaj!" - Golec zakończył wymianę uprzejmości po czym wsiadł do samochodu. Szofer o twarzy czerwonej jak burak, zamknął szybę, po czym z impetem ruszył przed siebie. Impet był być może zbyt mocnym słowem jak na określenie przyśpieszenia autobusu turystycznego,ale wystarczającym do określenia siły z jaką urwał lewe lusterko w Toyocie Golca. Ten, najpierw pobladł a potem zaniemówił. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, autobus w kłębach dymu z rury wydechowej zdążył już zniknąć za wzniesieniem. " Zabiję skurwiela!" - krzyknął do siebie i z piskiem opon wypadł na drogę prowadzącą do Wisły.
* * * * * * *
Znajda,wciąż czerwony na twarzy rozpędzał się coraz bardziej, budząc uzasadnione przerażenie na twarzach pasażerów. Był tak zdenerwowany,że trząsły mu się ręcę, co - jak pamiętał - ostatni raz przydarzyło mu się na egzaminie w Technikum Samochodowym. Ale ten luj od terenówki skutecznie wytrącił go z równowagi. "Pieprzona menda! - myślał ze złością - myśli skurwysyn,że jak się dorobił to mu wszystko wolno! Niech se teraz kupuje nowe lusterko!" Wprawdzie nie urwał go umyślnie, chciał po prostu gwaltownie odjechać, ale kiedy już zorientował się co się stało, nie mógł ukryć satysfakcji. "Beknie na jakieś 1000 złoty" - stwierdził w duchu. Teraz chciał jak najszybciej dojechac do Wisły, by złożyć raport u dyspozytora na dworcu. W tym samym czasie kątem oka dostrzegł,że czarna Toyota gwałtownym manewrem wyprzedziła jadącą za autobusem ciężarówkę z drewnem i szybko zbliżała sie do niego. Znajda jeszcze mocniej nacisnął na pedał gazu. Liczył na to,że tamten nie zdoła go wyprzedzić przed Przełęczą Kubalonka, a potem nie będzie miał już na to szans. Zaraz bowiem za przełęczą, zaczynała się Wisła, a tam mógł zatrzymać się przy posterunku Policji, znajdującym się na początku miasta. Na całe szczęście szerokość drogi po której jechali nie sprzyjała wyprzedzaniu, a Znajda oceniał jej stan pomiędzy beznadziejnym a agonalnym. Jednakże kierowca w terenowym samochodzie jakby nic sobie z tego nie robił. Błyskawicznie pokonał odległość między ciężarówką, a autobusem i starał się teraz za wszelką cenę wyprzedzić go - to z lewej, to z prawej strony. "Wariat, po prostu wariat" - Znajda nabrał już teraz pewności co do stanu umysłowego ścigającego go osobnika. "Ale ja nie dam się zabić wariatowi!" - stwierdził zaciskając zęby i począł zjeżdżać na boki, tak by nie zostawić nawet odrobiny wolnego miejsca na drodze czy poboczu. Jechał już praktycznie sam, albowiem staruszka, która wsiadła w Istebnej zemdlała 10 minut temu, młody chłopak rzygał jak kot, a facet w jego wieku - ostatni z trójki pasażerów - trzymał się kurczowo oparcia i najwyraźniej żarliwie modlił.
Po kwadransie nieustannych manewrów na drodze, dotarli do początku przełęczy. Droga robiła się tu jeszcze węższa i ostro pięła się ku górze, siłą rzeczy ciężki autobus zwolnił. Znajda nie musiał nawet jechać "środkiem" drogi,bo takowego tu nie było - autobus zajmował całą szerokość jezdni. Zrozumiał to także facet w samochodzie za nim, bo przestał go gwałtownie podjeżdżać i starał się trzymać w bezpiecznej odległości. Najwyraźniej chciał go wyprzedzić zaraz za przełęczą, kiedy droga przez chwilę szła prosto. Widać było,że także zna tę trasę. Znajda liczył jednak na to,że także tam dopisze mu szczeście i zdoła jako pierwszy dojechać do Wisły. W końcu znaleźli się na szczycie i droga zaczęła teraz opadać. Umiejętnie hamował silnikiem, by nie spalić hamulców,a jednocześnie starał się nie wytracać prędkości. W wariata wstąpiły jednak nowe siły. Znowu zaczął podjeżdżać prawie pod sam zderzak autobusu,by znaleźć kawałek miejsca na wyprzedzenie. Znajda - nie mając już wiele do stracenia - kilka razy gwałtownie przyhamował i przynajmniej raz Toyota uderzła głucho w tył Autosanu. Jednakże te manewry wywoływały u kierowcy Toyoty jeszcze większą agresję. I kiedy Znajda zwolnił przed kolejnym ostrym zakrętem, tamten wykorzystał fakt,że nie było tu barierek z lewej strony drogi i z rykiem silnika zaczął zrównywać się z nim, jadąc połową samochodu po asfalcie, a połową po poboczu. "Nie no, pojebało go!"- krzyknął Znajda,a w tej samej chwili zemdlał także żarliwie modlący się pasażer. Toyota przesuwała się wzdłuż boku Autosana raz po raz szorując po jego boku, chcąc najwyraźniej wyjechać przed autobus tuż przed samym zakrętem. Kolejny trzask oznaczał,że także prawe lusterko przestało istnieć. "I po co było robić aferę o jedno?" - dziwnie spokojnie powiedział do siebie Znajda, ale za chwilę pobladł z przerażenia. Zza zakrętu wyłonił się nagle czarny Kadett.
* * * * * * *
Sikiera również gwałtownie pobladł, ale na jakikolwiek manewr było już za późno. W ułamkach sekund, które dzieliły go od zderzenia, zdążył jedynie zorientować się,że z niezrozumiałego dla niego powodu kierowca czarnego samochodu terenowego wyprzedzał autobus zjeżdżający wolno z przełęczy. I "wyprzedzał" było tu najlepszym określeniem - wciąż bowiem znajdował się na jego pasie. Widział,że kierowca w tamtym samochodzie próbuje rozpaczliwie zjechać przed autobus. A ostatnie co zobaczył to to,że prawie mu się to udało...
* * * * * * *
Golec uwierzył,że się udało i jest już przed autobusem. W tym samym jednak momencie zahaczył lewą tylną krawędzią samochodu o Opla, nadjeżdżającego z przeciwka. To wystarczyło, by jego samochodem gwałtownie zarzuciło. Z impetem uderzył w barierkę (tutaj jakimś cudem jeszcze była), odbił się od niej, po czym przekoziołkował dwa razy i spadł na środek drogi. Otumaniony wybuchem poduszek powietrznych, Łukasz spojrzał w prawą stronę i dostrzegł szybko zbliżający się przód autobusu. Zdążył tylko pomyśleć,że w tym roku GolecuOrkiestra nie zdobędzie kolejnej Superjedynki w Opolu.
* * * * * * *
Wytrącony z toru jazdy Kadett, łagodnie odbił w prawo i trafił akurat na przerwę w barierkach. Niczym wystrzelony z procy, wypadł z drogi i wbił się w czubki rosnących tam drzew. To zamortyzowało uderzenie. Spadając, zatrzymywał się pomiędzy kolejnymi konarami, ocierał się o gałęzie, po czym z kilku metrów spadł na ziemię. Zsuwał się jeszcze przez pewien czas po zboczu, by w końcu zatrzymać się na pniu potężnego świerku. Sikiera, który jakimś cudem nie stracił przytomności, pobłogosławił fakt,że przestało nim rzucać po samochodzie. Twarz miał zalaną krwią,bolała go także - najpewniej złamana - ręka. Próbował otworzyć drzwi,ale były zakleszczone, podobnie jak jego nogi. Najgorszym było jednak to,że na siedzeniu obok nie było już zielonego nesesera...

Odcinek 1: Tajemnica zielonego nesesera

Błękitny Chrysler z gracją dotoczył się do znaku STOP. Adam "Motyl z wąsami" Małysz rzucił okiem na powiatową 941, w którą zamierzał skręcić i która jak zwykle o tej porze była kompletnie pusta. Mimowolnie przeniósł wzrok na siedzącą obok żonę,a potem spojrzał na swoją twarz w lusterku. "Znowu wyglądam jak kretyn"-stwierdził. Nienawidził wbijać się w garnitur,a tym bardziej uczestniczyć w jakiś durnych spotkaniach ze sponsorami. I to o 7 rano! Czy Ci ludzie mają problem ze snem? Czy nie mogą zorganizować spotkania o bardziej przystępnej godzinie? Właściwie powinien zapytać sam siebie: czy ja- w końcu uznany zawodnik - nie mogę po prostu stwierdzić,że o 7 rano nie zamierzam wstawać? "Nie możesz!" - głos jego nowego menadżera, Włodka Szaranowicza huczał mu jeszcze w głowie. "To przedstawiciele potężnej niemieckiej firmy, przyjeżdżają do Wisły w nocy i wyjeżdżają zaraz po spotkaniu z Tobą. Chcesz jeszcze zarobić w życiu jakieś sensowne pieniądze?". "Chcę"- odpowiedział,ale w duchu siarczyście przeklął. "Znalazł się kurwa menadżer! To Ty się chcesz odkuć po tym,jak Cię wywalili z telewizji." Ale skoro już się zgodził, musiał teraz - o 6:45! - kiblować na skrzyżowaniu w Wiśle,by dojechać do Hotelu Gołębiewski,w którym odbywało się spotkanie. "Kurwa" - zaklął raz jeszcze. Nacisnął pedał gazu,ale w odpowiedzi usłyszał jedynie chrząst dochodzący z automatycznej skrzyni biegów. "Pieprzony amerykański złom!" bluzgi wypelniały już całkowicie jego umysł.Trzy razy prosił Włodka,żeby załatwił mu kontrakt z innym dilerem,zwłaszcza po efektownym wypadku Otylii,ale zgłosił się tylko Fiat. W tej sytuacji pozostawało mu męczyć się z wiecznie szwankującą skrzynią biegów Chryslera i pocieszać się faktem,że w gruncie rzeczy Otylia wykazała duże bezpieczeństwo konstrukcji,którą się aktualnie porusza. Adam przerzucił lewarek skrzyni biegów na neutralną pozycję,a potem raz jeszcze przesunął go na program "jazda". Tym razem nic nie zachrzęściło i samochód ruszył do przodu.
"Uważaj!!!" - krzyknęła gwałtownie Iza i w tym samym momencie czarny Kadett, poruszający się - jak na jego możliwości - z prędkością światła delikatnie otarł się o przód Chryslera i nie zwalniając nawet zniknął za zakrętem. "Pieprzony kutas!' - tego Małysz miał już za wiele. Wyskoczył jak oparzony z samochodu, rzucił się do przedniego zderzaka i...stanął jak wryty. Jedyną oznaką kontaktu z Oplem był jego czarny lakier na fragmencie błękitnego zderzaka. "Cholera - pomyślał. Otylka wykonała jednak kawał dobrej roboty"
* * * * * * *
Franek Sikiera wyciskał siódme poty z wysłużonego silnika swojego Kadetta. Chrysler Małysza wyjechał mu z bocznej drogi w ostatniej chwili. Oczywiście rozpoznał go. Zawsze uważał,że to idiotyczne poruszać się po Wiśle samochodem wielkości głównego deptaka i to w tak kretyńskim,błękitnym kolorze. "Niby dobrze skacze,a jednak straszny palant" - pomyślał Franek i jeszcze bardziej przyśpieszył. Miał nadzieję,że Małysz nie wpadnie na pomysł,żeby go ścigać albo wzywać policję. Poza tym oba radiowozy od rana do nocy pilnowały Zameczku Prezydenckiego na Zadnim Groniu, gdzie zatrzymali się Bracia Kaczyńscy. "Akurat po jednym samochodzie na bliźniaka - roześmiał się w duchu". Ale Sikierze wcale nie było do śmiechu. Sen z powiek spędzał mu zielony neseser leżący teraz na siedzeniu pasażera. A właściwie jego zawartość. Zawartość której nie poznał i nie mógł poznać. Cały czas zastanawiał sie jakim cudem wplątał się w tę historię i stał się mimowolnie jakimś pieprzonym kurierem. Nocne spotkanie z długo nie widzianym przyjacielem zamiast skończyć się tradycyjnym sponiewieraniem w hotelowym barze, przerwane zostało pytaniem o prośbę, której z jednej strony wcale nie chciał spełniać, z drugiej jednak nie mógł odmówić jej wykonania. I tak teraz, zamiast wytaczać się przed recepcję,poszukując mętnym wzrokiem jedynej taksówki w mieście kierował się w stronę Istebnej - niewielkiej miejscowości leżącej po drugiej stronie Przełęczy Kubalonka. No właśnie - Przełęcz. Choć Beskid Śląski w niczym nie przypominał Dolomitów, to jednak pokonanie tej trasy, zwłaszcza po zimie, było nie lada wyzwaniem dla jakiegokolwiek samochodu. Droga wyglądała jak po bombardowaniu, a próba wymijania jednych dziur kończyła się zwykle wpadnięciem w inne. Jedynym wyjściem było jechać wolno, godząc się na stratę 20-30 minut. Ale na tyle Sikiera nie mógł sobie pozwolić. Szybko zredukował bieg i czarny Kadett zaczął piąć się na szczyt przełęczy.
* * * * * * *
Ryszard Znajda był od 18 lat zawodowym kierowcą w cieszyńskim PKS-ie. Jak w każdy czwartek wstał o 4:45 by przygotować się do porannego kursu z Żywca do Cieszyna. Poprzedniego dnia kończył trasę właśnie w Żywcu, zwykle nie wracał na noc do domu korzystając z wolnego pokoju u znajomego, by następnego dnia od razu ruszyć w drogę powrotną. Po przyjeździe do bazy autobusowej, jak zwykle czule poklepał przód mocno już wysłużonego Autosana H9, raz jeszcze sprawdził wszystkie płyny, luk bagażowy, wnętrze autobusu, zamontował tablice z przebiegiem trasy, po czym w kłębach przepalajacego się powoli oleju silnikowego podjechał na stanowisko 7. Garstka pasażerów powoli gramoliła się do wnętrza pojazdu. Była 5:45.
* * * * * * *
Sierżant Włodzimierz Śledzik drzemał w radiowozie zaparkowanym przy lądowisku dla śmigłowców, jakieś 200 metrów poniżej Zameczku Prezydenckiego na Zadnim Groniu. Śniły mu się olbrzymie kaczory nadlatujące na lądowisko i zgniatające go w jego samochodzie. Gwałtownie podskoczył, po czym zorientowawszy się,że nie słyszy nigdzie tubalnego kwakania kaczek-monstrów, opadł spokojnie na siedzenie. Choć jego zadanie - pilnowanie pustego lądowiska dla śmigłowców - mogło się postronnym obserwatorom wydać najidiotyczniejszą i najnudniejszą pracą, on nie narzekał. Zmieniał się co 12 godzin (sam powtarzał,że "zmieniał pozycję snu") ze Starszym Aspirantem Kielnią z posterunku w Wiśle,dostawał posiłek w prezydenckiej stołówce, po czym wracał do Wisły,albo korzystał ze służbowego pokoju, by spać dalej (oficjalnie, by "zregenerować siły po 12 godzinnej służbie). Spojrzał na zegarek - dostał go w zeszłym roku od restauratora z Ustronia, któremu odnalazł dostawczy samochód - była 6:30. Jeszcze półtorej godziny i będzie mógł opuścić niewygodne siedzenia Land Rovera. Powoli zaczął oswajać się z widokiem puszystej poduszki i kołdry w pokoju 112, należącym do kompleksu prezydenckiego.